(opowiadanie wyjęte z cyklu „Strzępy pogodnych dziwactw”)
Tylko istoty tak czułe i ślamazarne jak on zajmują się łapaniem motyli na stałe.
Jest to nie kończący się rytuał. Wychodzi na łąkę około południa, kiedy jeszcze nie są zmęczone i mają dość siły, żeby się obronić. Nie pozwoliłby sobie nigdy na nierówną walkę.
Kiedy kroczy przez trawy, wysoko podnosząc kolana, udaje tylko, że jest zamyślony. W istocie obserwuje je bacznie, ale prawie nigdy nie bywa przy tym poważny. Wynika to chyba ze sposobu ich zachowania. Kiedy tak frywolnie przelatują całymi gromadkami z kwiatka na kwiatek, ma wrażenie jakby go ktoś nagle zaczął łaskotać. Sili się na poważny wyraz twarzy, ale im bardziej się stara, tym marniej mu to wychodzi. Uśmiecha się zazwyczaj lekko – już nie wiadomo nawet dlaczego. Może bawią go te motyle, a może śmieje się sam z siebie i ze swoich daremnych usiłowań?
Siatki nie używa nigdy. Nie widzi w tym najmniejszego sensu, skoro łapie motyle tylko po to, by poczuć, jak ich delikatne skrzydełka trącają niespokojnie i łagodnie zarazem o wewnętrzną stronę dłoni. Jest to uczucie, którego nie da się porównać z niczym. Coś pomiędzy świadomym milczeniem we dwoje a szeptem na ucho zupełnie nagłym i niezaplanowanym…
Oczywiście łapanie motyli w dłonie jest zajęciem o wiele trudniejszym i bardziej czasochłonnym. I na tym polega wielkość i zabawność tego przedsięwzięcia. Ponieważ jest istotą wrażliwą i ślamazarną, robi wszystko, by motylom nic złego się nie stało, by jakiś niepoprawny ruch nie uszkodził ich kosmatych czułek albo cieniutkich skrzydełek. Dlatego też wykonuje swoimi rękoma szereg dziwacznych ruchów, które miałyby uchronić motyle przed niebezpieczeństwem, a sąsiedzi z wyrozumiałością kiwają głowami, obserwując go ze swoich balkonów i mówią jeden do drugiego:
– Znowu tańczy…
Mniej doświadczeni natomiast zauważają:
– Muszą bardzo boleć go łokcie.
A on tymczasem stara się, jak może. I już nie wiadomo, o co bardziej zabiega: czy o to, żeby je złapać, czy o to, żeby nie stała się im krzywda? Nie wiadomo. W każdym razie męczy go to bardzo.
Zdarza się, że nagle ustaje zniechęcony i smutny. Miłość do motyli jest trudna, jak każda inna miłość. Na próżno próbuje zobaczyć w tych lekkich i zwiewnych stworzeniach zielone i pstre gąsienice, którymi niegdyś były. Powolne i cierpliwe, kosmate stworki gubiące się w ziołach. Dość dzielne jednak, by pieczołowicie wspinać się po pionowej ściance źdźbła trawy.
Szybko wyrywa się jednak z tych wspomnień – sentymentalnych i ciepłych – by od nowa za nimi gonić. By gonić tym szybciej, im trudniej je złapać. By wymachiwać rękoma tym dziwniej, im mniej ostrożnie latają, obijając się nierozważnie o jego wątłe palce. By w końcu złapać – jednego z tysiąca innych – i na ułamek sekundy zatrzymać go w dłoniach – i podskoczyć – i wypuścić go w niebo, które robi się nagle takie szerokie. I biec za innymi – i – nie złapać – nie złapać – i jeszcze raz nie złapać… I chcieć tym bardziej, i nie umieć. Tęsknić. Nie płakać, tylko śmiać się do nich.
Czuć cierpki smak powietrza na języku. I kruchość ciszy… Kiedy dłoniom brak pieszczoty ich drżących skrzydeł.
(fot. unsplash)