+ (…) zobaczyli, jak uniósł się w górę, a obłok zabrał Go im sprzed oczu. Uporczywie wpatrywali się w niebo, gdy On odchodził. Wtedy stanęli przy nich dwaj mężczyźni ubrani na biało. I powiedzieli: „Galilejczycy, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Jezus został wzięty spomiędzy was do nieba, ale przyjdzie tak samo, jak Go widzieliście idącego do nieba”. + (Dz 1, 9-11)
Niewidzialność Boga od zawsze była dla mnie trudnym doświadczeniem. Niemożność poznania Go poprzez zmysły… W gruncie rzczy na tym ufundowana jest wiara. Gdyby dało się Boga zobaczyć, już nie trzeba by w Niego wierzyć – pozostałby może tylko problem zawierzenia Mu.
Choć wiem, że Kościół traktuje Wniebowstąpienie jako wydarzenie pełne triumfu i chwały, ja przede wszystkim odkrywam je jako sytuację bolesną – związaną z trudem rozstania i pożegnania. Tak po ludzku, to chce mi się po prostu płakać z żalu i tęsknoty. I czuję, że Jezus dobrze ten smutek rozumie. Wszak i On płakał nad grobem Łazarza.
A jednak Jezus nie umarł. A raczej umarł, ale zmartwychwstał i żyje wiecznie. Nie tylko czeka na człowieka w niebie, ale też zapewnia o swojej stałej obecności pośród nas dzięki działaniu Ducha Świetego. Ta nieustanna bliskość jest możliwa właśnie poprzez ową trudną do zaakceptowania niewidzialność, której nie ograniczają już żadne względy fizyczne. Paradoksalnie poprzez swoją niewidzialność Jezus może być wszechobecny – to znaczy duchowo dostępny dla każdego człowieka w każdym miejscu i o każdej porze.
Wciąż również aktualna jest obietnica jego powtórnego przyjścia, budząca lęk pomieszany z radosną ekscytacją…
(fot. unsplash)