Kiedy jestem głodna, mam ochotę gryźć. Każda zwłoka w zaspokojeniu moich fizjologicznych potrzeb (w tym jedzenia) sprawia, że jestem mniej miła, mniej uważna, mniej cierpliwa. Świadomość tego pomaga mi zrozumieć moje dzieci, kiedy nagle ni z tego, ni z owego dają się ponieść agresywnym instynktom albo wpadają we wściekłą rozpacz i rozdrażnienie. Nauczyłam się już, że kiedy na pierwszy rzut oka brak przyczyny takich zachowań, jednym z powodów może być głód.
Pierwotne instynkty
Bywa, że w ferworze interesującej zabawy, maluchy nie mają czasu jeść. W końcu jednak energia się wyczerpuje i w powietrzu wisi katastrofa. Jeśli w dodatku nie ma pod ręką żadnej szybkiej przekąski i na jakieś danie trzeba trochę poczekać, trudno nieraz uniknąć płaczu i złości. Wtedy nawet drobnostka potrafi takiego głodnego malca wyprowadzić z równowagi. Zaskakujące jednak, jak szybko harmonia i dobry humor powracają, gdy brzuszki znowu są pełne.
Migawka z wczoraj. Czekamy na autobus, oboje są głodni. Młodszy rzuca się na kanapkę, którą wyjmuję dla Starszej. Nieopatrznie odrywam Mu na Jej oczach spory kawałek, co wywołuje fontannę łez najpierw u Niej, potem u Niego (już chyba ze strachu na sam widok naszych pokrzywionych zmęczeniem min, którym wtóruje Jej przenikliwy wrzask). To są ułamki sekund, kiedy dostaje się Mu po twarzy. Podwójny ryk!!! Nie mam czasu wytłumaczyć, że On nie chce innych rzeczy, które dla Niego przygotowałam, jest mały i racjonalnie nie da się Mu jeszcze wytłumaczyć, że kanapka należy do Niej. Gdy udaje się już jakość po kilku minutach ogarnąć cała tą awanturę (która w tle ma innych ludzi i kłapiące z tyłu mojej głowy poczucie wstydu i lęk przed oceną innych), dzielą się w końcu kanapką. Mały dostaje najpierw okruszek – dużo mniejszy niż chciałam Mu pierwotnie dać. Córka musi podkreślić swoje „MOJE”, żeby mogła spokojnie się z bratem podzielić większym kawałkiem za minutę. W autobusie daję Jej Jego kawałki jabłka, mówiąc już spokojnie: „Podzielmy się tym, co mamy. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i dlatego reagujemy nerwowo”. Wysiadają zadowoleni. Mały dostaje od Niej nieoczekiwanego całusa. Zastrzyk energii trafił, gdzie trzeba. Konflikt zażegnany.
Z doświadczenia wiem, że lepiej takich sytuacji na granicy dużego głodu unikać jak ognia i staram się dbać o to, żeby dzieci jadły regularnie. Czasem jednak zdarza się…
Nie zagłuszyć głodu
Ostatecznie uważam, że głód to uczucie, które też trzeba pozwolić dzieciom poczuć. Zamiast wpychać im na siłę kolejne porcje, wolę poczekać, aż same poproszą o jedzenie. Fascynuje mnie przyglądanie się takim malcom i rozpoznawanie pierwszych objawów głodu oraz sposobów, w jaki one go sygnalizują. Bo też jest to coś naturalnego, czego nie trzeba dzieci wcale uczyć. Wręcz przeciwnie – czasem poprzez nadgorliwość i ciągłe pilnowanie, aby dziecko broń Boże nigdy nie było głodne, możemy zagłuszyć w nim tę instynktowną umiejętność dbania o swój brzuszek. Zamiast sprawdzać ciągle ilość jedzenia, która naszym zdaniem powinna znikać z talerza, lepiej przygląda się samemu dziecku. Lepiej poznać indywidualny rytm jego odżywiania się, niż mu ten rytm odgórnie narzucać.
Karmienie według potrzeb
Nic chyba tak nie pomaga w tym procesie jak karmienie piersią, które inicjuje samo dziecko. Nie lubię określenia „karmienie na żądanie”, bo sugeruje ono jakiś rodzaj wymuszania i presji wywieranej na mamę przez maleństwo. Wolę „karmienie według potrzeb”, bo ta nazwa sugeruje, że maluszek jest w stanie od samego początku komunikować swoje potrzeby, a mama jest zdolna na nie odpowiadać. Zadziwiające wydaje mi się to, że tak wielu rodziców z czasem zapomina, że ten mały człowiek doskonale wie, kiedy jest głodny i potrafi to wyrazić. Skoro głodu niemowlaka nie sposób nie zauważyć, bo zasygnalizuje go kwękaniem, płaczem, a nawet wrzaskiem, jeśli jest taka potrzeba, to dlaczego nie mielibyśmy zaufać pod tym względem raczkującemu smykowi, który zaczyna poznawać nowe smaki czy rocznemu oseskowi, który ma już swoje kulinarne preferencje.
Moje doświadczenie pokazuje, że jeżeli pozwolę moim dzieciom jeść tyle, ile chcą, a nie tyle, ile mi się wydaje, że powinny, to atmosfera przy rodzinnym stole jest znacznie przyjemniejsza, a sam proces odżywiania staje się dla maluchów mniej inwazyjny. W związku z tym sięgają po jedzenie z większą ochotą i nieraz mile mnie zaskakują: albo ilością zjedzonej porcji, albo kreatywnym sposobem spożycia, albo niestandardową kombinacją składników. I widzę, że moja rola jako mamy ogranicza się w tym przypadku do podawania zdrowego jedzenia, spokojnego proponowania i wspólnego spożywania. Pokazywania, że sama jem, sprawia mi to przyjemność, dodaje sił i pozwala efektywnie działać. Bo w końcu po to jest jedzenie – żeby żyć. Nie odwrotnie! Dlatego nie widzę sensu w tym, żeby codzienność małego dziecka kręciła się wokół talerza. Jedzenie to tylko jedna z wielu fascynujących spraw, która staje się udziałem człowieka.
A Ty, co o tym sądzisz? Podziel się w komentarzu!